poniedziałek, 18 marca 2013

bezstresowe wychowanie




Istnieje coś takiego? Nie. Z dzieckiem trzeba znaleźć wspólny język, umieć się dogadać. Bezstresowe wychowanie tego nas nie nauczy. To jest takie pójście na łatwiznę. Dziecko - hulaj dusza, ja je wychowuje bezstresowo. Tak jest niestety postrzegany ten "typ wychowania". Ale on nie isnieje.
Moi rodzice zawsze mi i mojemu rodzeństwu tłumaczyli. Mówili, rozmawiali, tłukli do głowy. Jak zasłużyliśmy - to dostawaliśmy klapsa plus oczywiście wyjaśnienie dlaczego, za co.

A teraz? Jak to wygląda?
Z Patrykiem wyjechaliśmy do Niemiec. Ulokowaliśmy się u pewnej rodziny, która miała czwórkę dzieci, lecz czwarte miało dopiero 2 tygodnie.  Pozostała trójka miała od 2 - 6 lat. Myślimy, że lepiej nam się trafić nie mogło, dzieci to my bardzo lubimy, dzieci nas, ja zajęcie też będę miała, bo się nimi zajmować będę, ugotuję, posprzątam w domu, bo wiadomo, że przy 2 tygodniowym maleństwie zajęć nie brakuje, to odciążę trochę rodziców i każdy będzie zadowolony. O jak się pomyliłam!

Na pierwszy rzut oka dzieciaki fajne, samodzielne na tyle na ile muszą. Czyli do toalety pójdę sam, pobawię się sam, zjem sam... i tyle. Jak to? Przecież dziecko w wieku 6-ciu lat powinno wiedzieć, że po zabawie to posprzątać by wypadało. Że używanie trzech magicznych słów bardzo się w życiu przydaje. A gdzie tam! One są wychowywane i tu uwaga "na wolności". Do tego wszystko u nich jest ekologiczne. Oni są "wegetarianami", mięso jednak jedzą, ale bardzo rzadko, a jeśli już to swoją kurkę ubiją(szkoda tylko, że ta kura była stara, twarda i więcej w niej żył niż mięsa), bądź kupią mięso od "szczęśliwej farmy", i zapłacą za nie 5x więcej niż za to samo, tylko ze sklepu, bo tamta krówka była szczęśliwa. Ale ich wybór. Przez oboje rodziców to było praktykowane, lecz matka próbowała dzieci uczyć choć trochę grzeczności. Ale nie wychodziło, bo Eckart - ojciec dzieci i tak robił na przekór. Bo jak ma to wychodzić, skoro w momencie, gdy siedzimy przy stole (obiady zawsze jedliśmy razem) i Agata, lat pięć, wpada w histerię, bo "ona czegoś tam nie chce, i jednak zaraz chce", ryk jest niesamowity, własnych myśli nie można usłyszeć przez płuca małej, matka wynosi Agatę z pokoju i mówi jej, że wróci i dokończy obiad jak się uspokoi, to ojciec zaraz biegnie po nią, przynosi ją  z powrotem taką zaryczaną, przytula i mówi jaka to ona grzeczna i dobra nie jest... I tak cały obiad.

Po drugie. Jest odwrotna sytuacja, to do nas przyjeżdżają goście, my mamy dzieci. Co robimy? Mówimy dzieciom, że ta Pani i ten Pan (oczywiście nikt nie zwracał się do nas na "per Pan, per Pani", ale to jest kolejna kwestia, że to jak dzieci mają się do nas zwracać zależy tylko od nas) są naszymi gośćmi i muszą ich szanować. Jeśli goście mówią nie, to oznacza NIE i mają się do tego dostosować. Chcielibyśmy żeby tak było...

Pojechaliśmy raz po mleko na jakąś farmę. Wzięłam najstarszą na kolana, bo inaczej byśmy się nie zmieścili. Po dotarciu na miejsce my mieliśmy na głowie dzieci, a Eckart poszedł po mleko. To stoimy, czekamy, jakoś czas organizujemy, ale niepotrzebnie, bo Agata właśnie znalazła idealną zabawę. Bicie nas. I to nie tak - a tu pacnie lekko w noge, tu w rękę, bo gdzie, 5-cio letnie dziecko to nam przecież do pępków sięgało. A tu znowu niespodzianka, bo ona  to doskonale wiedziała gdzie i jak uderzać żeby zabolało. I radochy przy tym miała co nie miara.
A my? No co mamy zrobić, uspokajamy, chwytamy ją za ręce, ale to nie pomaga... Szukamy wzrokiem ojca - jest! Stoi od nas jakieś 200m, widzi i słyszy wszystko, ale on nic nie zrobi! Najstarsza Radmila poszła nawet powiedzieć ojcu żeby coś z Agatą zrobił. Niestety złudna nadzieja. Po chwili Eckart zadowolony podchodzi, bierze Agate na ręce i oznajmia, że wracamy do domu. My w małym szoku jesteśmy, więc nie dyskutujemy (jeszcze) o tym. Wsiadamy do auta, ja znów Radmile na kolana biorę, a tu Agata się odzywa, że ona teraz w drogę powrotną u mnie chce.
Ojciec podchodzi do mnie z małą na rękach i pyta się czy wezmę jego córkę na kolana. Mówię: oczywiście, że nie, bo smarkula tak i tak się zachowywała i nie zasłużyła. Na co mała w płacz, ryk. No, ale co mieli zrobić, nie wpakują mi jej siłą na kolana. To ojciec wpadł na genialny pomysł, że Patryk poprowadzi, a on z małą usiądzie w bagażniku (to taki busik był), bo ona sobie tego życzy.
Patryk mówi, że nie. Eckart, widać zły uspokaja Agate i sam wsiada za kółko. Podróż mija w miare spokojnie.
Jak dojechaliśmy to był już czas kolacji, więc my do siebie (mieszaliśmy obok w domku letniskowym) po coś tam jeszcze. Siedzieliśmy na werandzie, gdy przybiegła Agata i powtórke z rozrywki nam urządziła. To Patryk ją pod pachy i wynosi przed nasz domek i mówi, ze to jest nasza część, a to jej. Mała w ryk, zaczyna nas wyzywać. Przychodzi ojciec, bierze ją na ręce i przytula. My mówimy jak jego córka się zachowuje i żeby coś z tym zrobił. Na co słyszymy: "Jak nas bije i płacze to mamy ją wziąć na ręce, pogłaskać po główce, przytulić i powiedzieć, że wszystko jest dobrze". A najlepiej uklęknąć i nastawić mordę do bicia. Ręce opadły wraz ze szczęką.


Jak też już wspominałam dzieci nie umiały mówić "proszę, dziękuję, przepraszam". Komuś przy obiedzie chciało się pić, to  Eckart zawsze przynosił na komendę: "Daj picie", "Przynieś picie", "Nie to! Tamto! (płacz)", itd... Dzieci niczego nie były nauczone, przez co w domu ciągle panował bajzel na kółkach. Ja sprzątałam, ale zaraz ktoś coś zjadł, nie odstawił talerza, przyniósł warzywa z ogródka które są całe w ziemi i pach - na dopiero co wysprzątany przeze mnie blat.  Do gotowania też nie mogę używać swoich, zakupionych na miejscu przypraw, bo Maggi zła, bo tam są konserwanty, bo w Vegecie jest taki, a taki składnik. Używałam tylko soli i pieprzu, a potem tylko soli, bo pieprz się skończył i długo zapominali kupić.
Jak raz kupiliśmy mięso, to tylko my jedliśmy, bo to było takie od "nieszczęśliwego zwierzaczka", więc wtedy jeszcze cały czas żyliśmy na warzywach. A Patryk, z racji tego, że na budowie pracował wtedy, to siły mieć musiał, więc i mięso w jego diecie musi być(zresztą po drugie to my mięso od zawsze i na zawsze...). Ale niestety codziennie żywiliśmy się marchewką, dynią, pomidorkiem, w końcu gośćmi jesteśmy. Po tygodniu widzę, że mąż mi tak mizernieje, chory do tego, iskiereczka się zapaliła.
Zrobiłam spaghetti, to my z Patrykiem po porcji zjedliśmy, a Radmila (pozwolili jej odrobinkę spróbować, bo nalegała) sama zjadła pół garnka, z garnka, wraz z funkcją wylizania...

W końcu wyszło tak, że wszystko gotowałam na własną rekę, tak jak chce, bo ciągle im coś przeszkadzało. Mi zresztą też. Patryk wstawał o 5tej do pracy, ja wstawałam z nim, robiłam mu wyprawkę, żegnałam i szłam dalej spać. Oni zawsze jedli śniadanie o ósmej. Ja wstawałam o 9tej, o 9:30 byłam już na śniadaniu. I co zastawałam? Na stole brudne talerze po wszystkich, resztki jedzenia, kuchnia uwalona wszystkim. I tak dzień w dzień, bo ja oczywiście posprzątam. Musiałam, bo zaraz obiad trzeba dzieciakom robić, a gdzie w takim syfie za cokolwiek się zabierać...
Miarka się w końcu przebrała po kilkunastu takich sytuacjach. Powiedziałam nie, dosyć. Radmila jest na tyle duża, że talerz do zmywarki wsadzić może, Agata zresztą też. Ja sprzątaczką nie jestem, cały dzień w kuchni siedzieć nie zamierzam, nie będe za każdym latała ze ścierką i po nich sprzątała, albo gotowe pod nos podawała. Szanować muszą mnie jak i moją pracę.
Złożyło się tak, że gotowałam w kuchni letniej, na dworze to i miło, cieplutko. Mięso, wszystko co tylko chciałam. Jednak najgorszy jednak były i tak dzieciaki, które latały wszędzie i jak one na obiad zjadły warzywka, to po dwóch godzinach znowu głodne, a my na talerzu mięso, ziemniaczki i inne dania, których one nie mogą. Dać chcesz, lecz nie możesz. Po cichu też nie, bo powiedzą (psiknęłam raz dziewczynki moimi perfumami, to od mamy dostały zakaz, bo to złe...), więc pozostaje udawać głuchego, bo mimo wszystko jedzenia się nie odmawia.
Przykre.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz