piątek, 15 marca 2013

"winny zbrodni uczuć"



Equilibrium 

Film przedstawia obraz po trzeciej wojnie światowej. Mamy Libirię, miasto prowadzone przez wszechobecnego Ojca, który poprzez skutki wojny narzuca społeczeństwu przyjmowanie środka pod nazwą prozium. Małą kapsułkę o danej porze trzeba zaaplikować sobie przy pomocy specjalnego pistoletu, aby wyzbyć się uczuć. Ci którzy nie usypiają swoich uczuć, muszą być zlikwidowani. Do tych celów przeznaczeni są Klerycy. Grupa najlepiej wyszkolonych łowców, którzy nie tylko myślą za Ciebie, ale i czasem można pomyśleć, że poprzez "wyłączenie uczuć" potrafią przewidzieć każdy ruch osoby czującej. Nosa do znajdowania ukrytych dzieł sztuki, czy zakazanych pokoi mają lepszy niż dzisiejsze psy policyjne...

Pewnego razu nasz główny bohater Preston nie przyjmuje swojej dawki leku, przez co jego światopogląd zmienia się diametralnie. Na co dzień Preston był najlepszy w swoim fachu, prawie jak chodząca maszyna. A jak walczył! Kiczowaty to był obraz, bardzo raniący oczy, czasami miało się wrażenie, że nasz bohater powinien się mierzyć co najmniej z osobistością taką jak Rambo, a nie z jakimiś tam rebeliantami. Jednak po niedługim czasie od odstawienia leku, Preston sam przyłącza się do grupy oporu, skrupulatnie ukrywając swoje drugie ja przed "kolegami" z pracy, a zwłaszcza przed swoim nowym partnerem.

Zastrzeżenia mam jeszcze co do jego czarnoskórego partnera. Bale zdecydowanie wie jak pokazać tzw. "Poker face", ale sam Brandt pozostawia wiele do życzenia. Teoretycznie przyjmuje regularnie dawki leku, lecz to on i jego zachowania są bardziej ludzkie i uczuciowe niż Prestona w momencie odstawienia prozium.

Obraz sam w sobie dobry, pomysł na film świetny, jednak ode mnie dostaje 6-/10 poprzez bardzo kiepskie sceny walki, które można skojarzyć z Matrix'em, zakończenie filmu, które jest na prawdę słabe, oraz postać Taye Digginsa (Kleryk Brandt), który w swoją role włożył bardzo dużo uczuć, co w tym wypadku niestety nie było na miejscu.
Szkoda mi jeszcze Sean'a Bean'a, którego co raz częściej zapamiętuje z filmów/seriali, w których zagrał 15 min. i umarł. A szkoda.



A co do dzisiaj, to dzień miną szybko i ciężko. Niespodzianką było spotkanie dawno niewidzianej znajomej z byłej pracy, z którą udało mi się zamienić kilka słów.
Z mężem wróciliśmy dość późno do domu, więc na obiad, a właściwie obiadokolacje zrobiłam spaghetti, które za każdym razem na nowo podbija serduszko lubego:)
Naszemu psu też się dzisiaj trafił jak ślepej kurze ziarno kawał jakiejś swojskiej kiełbachy. Zajadała się nią jak ten pies z reklamy Pedigree, co mu się tak uszy trzęsły. Tamtemu uszy, a nasza tak się cała gibała z radochy. Już teraz przynajmniej wiem za co by mnie Mała Czarna oddała... Kawałek kiełbasy wystarczy, aby zamiast ze mną, ze swoją panią, która dba o nią i ją karmi, bawi się, zapewnia ciepły daszek nad tym nie do końca mądrym łebkiem i daje pod tyłkiem ciepłe posłanko coby na zimnych panelach spać nie musiała, to jednak woli iść w zupełnie przeciwnym kierunku, czyli tam gdzie ten Pan z Kiełbasami poszedł. A ja? Jak dasz dwie kiełbasy to się zastanowię :)





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz