poniedziałek, 25 marca 2013

przyjaźń?


Kto to jest przyjaciel? Bratnia dusza? Czy może przeciwieństwo? Istnieje ktoś taki w naszych czasach?

Mówiąc słowo przyjaciel wyobrażamy sobie ciepłą osobą, która zawsze jest przy tobie, wspiera cie, nie da cie skrzywdzić, wie o tobie wszystko, tak jak ty o niej. Będąc razem zapominacie o wszystkich problemach, a gdy jednak one się pojawiają to wspólnie idziecie na przód by je pokonać. A przede wszystkim - przyjaciel zawsze będzie. Nawet jeśli się rok nie będziecie widzieć i potem przypadkowo spotkacie się na ulicy, to rozmawiać ze sobą będziecie tak jakbyscie się widziały wczoraj.
Czy aby na pewno?

Przykład: Rodzina. Mąż i żona mają mało czasu dla siebie, bo oboje pracują. Do tego mają dwójkę dzieci. Są zapracowani, praktycznie na nic im nie starcza czasu, a gdy wracają po pracy do domu, to chcą ten wolny czas spędzić ze sobą i dzieckiem, bądź na odpoczynku, czy nadgonieniu zadań domowych.
Żona ma przyjaciółkę - Sylwię, która nie ma męża, dzieci. Pracuje, lecz nie ma praktycznie żadnych obowiązków. Sylwia ma pretensje o to, że przyjaciółka ją zaniedbuje, bo jak raz na miesiąc znajdzie dla niej czas, to Bramy Niebios się otwierają. Tamta tłumaczy dlaczego, zresztą rodzina dla niej ważniejsza. Sylwia nie rozumie, bo przecież uważa ją za najlepszą przyjaciółkę i żeby na weekendy nie znalazła czasu wybrać się z nią na zakupy, do fryzjera, czy do kosmetyczki to przechodzi jej (ludzkie) pojęcie. Sylwia dalej nie rozumie, że może jej przyjaciółka chciałaby znaleźć dla niej tyle czasu ile tamta chce, chciałaby chodzić co tydzień na zakupy, lecz po prostu woli rodzinę, bo w tych krótkich momentach chce z nią spędzać czas, bo w tygodniu jest to ciężkie do wykonania. W końcu przyjaźń się urywa.

Przykład drugi: Są dwie nastolatki - Kasia i Zosia. Dwie najlepsze przyjaciółki, papużki nierozłączki. Oprócz szkoły nie mają obowiązków, widują się codziennie, znają się na wylot. Nie pracują, nie mają dzieci, mężów, nie mają trosk i zmartwień życia codziennego. Czasem się pokłócą, wiadomo. Jednak są dla siebie ważne, wydaje się że ich przyjaźń będzie trwać wiecznie, dopóki Kasia nie zakłada rodziny. I tu wracamy do przykładu pierwszego.

Nie twierdzę, że tak się dzieje w każdej przyjaźni. Wiem, że nawet mąż, rodzina, praca nie są w stanie popsuć relacji między dwoma osobami, lecz wiem też że coraz częściej dzieje się tak jak napisałam wyżej. Przyjaciółka jest wtedy kiedy ty masz czas. Lecz, gdy masz tego czasu mało i spotkanie raz w miesiącu nie wystarcza, bo na pierwszym miejscu stawiasz rodzinę, okazuje się jaka jest rzeczywistość.

Moim jedynym przyjacielem jest mój mąż. Jest to moja bratnia dusza, uważam że tylko on ma prawo wiedzieć o wszystkich moich problemach i rozterkach. Tylko on zawsze będzie ze mną szczery, tylko z jego zdaniem się liczę. To Patryk zna każdą moją zmianę nastroju, wie kiedy jestem szczęśliwa, a kiedy smutna. To on zawsze mnie pocieszał, rozśmieszał, stawiał do pionu, gdy było trzeba. Wiem, że tylko dzięki niemu jestem teraz taka silna,  bo on jest moim oparciem. Tylko on zawsze będzie przy mnie w najgorszych dla mnie momentach, wiem, że mnie nie opuści, nawet jeśli to będzie ciężkie też dla niego. Tylko na niego mogę tak naprawdę liczyć i tylko jemu ufam.


sobota, 23 marca 2013

wzrokiem zwierząt


Jak wiadomo psy i koty widzą zdecydowanie lepiej niż ludzie. A dokładniej chcę tu napisać o tym czego my nie widzimy, a psy być może, na podstawie obserwacji naszego pieska.

W moim domu od zawsze mieliśmy zwierzęta. Ja, czy moje rodzeństwo mieliśmy też szczęście do znajdowania ptaszków, kotków, czy innych potworków. Pamiętam, że nawet razem ze znajomą za czasu młodości, gdy natrafiłyśmy na gołąbka, którego dawało się złapać to od razu eskortowałyśmy go do weterynarza. Ten zawsze nas przyjmował, był miły, lecz za każdym razem owe znalezisko musiałyśmy wypuszczać, bo tak będzie lepiej dla tego stworzonka. Łatwowierna jeszcze byłam, co zrobić.

Znajdywanie jest u nas rodzinne. Raz mama opowiadała, że mój najstarszy brat jak był mały i bawił się przed domem to znalazł ptaszka. Srokę. No to mama nie wyrzuci, miękkie serce ma, a mały wiadomo zaabsorbowany znaleziskiem, a dla dobra ptaszka wskazany był teraz spokój, to moja mama wysłała brata, żeby się przeszedł i poszukał, może jeszcze jednego znajdzie. Tak po prostu palnęła. Poszedł. Po 10-ciu minutach wrócił z drugą sroką. Mama po raz trzeci już brata nie wysyłała.

A wracając do wzroku... Często zastanawia mnie to, czy zwierzęta często widzą, słyszą rzeczy, których ludzkie oko nie może dostrzec. Pamiętam, że moja poprzednia sunia lubiła nagle podnosić łepek i patrzeć się długo w jeden punkt. Ale nie takim tępym wzrokiem. Z zainteresowaniem. Kot, którego miałam robił podobnie.

Obecny piesiek jest strasznym chojrakiem. Odkurzacz, suszarka, czasem nawet jak korki wywali to ucieka do innego pokoju i tylko czeka, aż "piekło" się skończy. Ma też taki jeden nawyk. Strasznie, ale to strasznie nie cierpi kotów. Jak wyjeżdżałam na konie, to zabierałam ją ze sobą. A tam kotów dużo, lecz futrzaki wskakiwały sobie wysoko na okienka, gdzie miały spokój. Teraz jak do naszej suni rzuci się "kicikici", to ona automatycznie łeb do góry i rozgląda się za kotami nie na dole, lecz na górze.

W naszym pokoju ma taki upatrzony punkt. Staje w miejscu, podnosi łeb i po prostu patrzy w jedno miejsce. I nie jest to rozglądanie się za kotami. Po prostu patrzy z zainteresowaniem zawsze to samo miejsce, w górny róg pokoju. Często się boi. A wtedy kręci się, wierci się. Wieczorami powarczy. Czasem słyszę, że ktoś idzie, czasem słychać psa, a czasem zupełną pustkę. Na karetkę też lubi głowę podnosić i nasłuchiwać. Ostatnio, gdy mąż był w pracy, ja patrze, sunia się kręci, nie chce w pokoju siedzieć(w tym gdzie sobie ten punkt do patrzenia wybrała), trzęsie się jak galareta, podchodzi do mnie osowiała, kładzie mi pysk na nogach. Zastanawiam się co jej może być, w domu żadnych anomalii nie było... Odkurzałam dawno temu, to odpada. Zresztą po wyłączeniu i schowania maszyny, pies wraca do normalności. Myślę dajej... Czasem tak pokazuje, że chce wyjść na spacer. Ale kurde, 1,5h temu z nią byłam. Ale natura nie wybiera, ubieram się i idę z nią. Na klatce schodowej już wszystko wraca do normy. A na dworze - ledwo co siusiu zrobiła.
Wróciłam do domu, dalej to samo. Wieczorem się uspokoiła.

Gdy wyjechaliśmy do Niemczech, to mama mówiła to samo. Pies nie chciał wchodzić do pokoju, gdzie zezuje na ten sam róg, że często chodzi i się trzęsie, ogólnie dziwnie się zachowuje.

Wiemy też, że pies potrafi odczytywać nasze emocje, reaguje po tonie głosu. Więc czemu nie miałby widzieć rzeczy, których my gołym okiem dostrzec nie możemy? Ale jak tak naprawdę widzi pies chyba nigdy się nie dowiemy.

Dla mnie jedno jest pewne: może i nasza sunia widzi lepiej niż ja, ale za to zdecydowanie węch ja mam lepszy niż ona(mięsny kawałek leżący przed nią szybciej nadepnie niż zauważy)...

piątek, 22 marca 2013

iść z biegiem czasu

Zastanawiam się czasem jak to jest z tą technologią. I do głowy od razu przychodzą mi telefony komórkowe. Pamiętam swój pierwszy telefon, to było coś. Posiadałam nawet słynną i niezniszczalną Nokie 3310(choć LG Shine, który posiadał mój mąż pływał w zaprawie murarskiej godzinę i po wysuszeniu nadal działał, więc można powiedzieć, że być może jest to następca Nokii 3310:)).

Wtedy inaczej się podchodziło do takich rzeczy. Pierwszy telefon - wow, furora. Każdy dbał, szanował(nie twierdzę, że teraz się nie dba o takie rzeczy, lecz gołym okiem widać, że jednak mniejszą wagę przywiązujemy do nich). A teraz? Upadnie, utopi się, zgubię, ktoś ukradnie - trudno kupię nowy, szkoda tylko kontaktów, zdjęć... A to, że to był mój wymarzony telefon już nie ma znaczenia, bo wyszedł lepszy model.

Telefony teraz nie są nic warte. Kupujesz super mega wypasioną komórkę za 2000 zł, a za kilka miesięcy jest to już "przeżytek", który kupisz w sklepie za 600 zł. I z każdym dniem te ceny maleją.

Moi rodzice posiadają najzwyczajniejsze telefony. Bo w sumie po co ludziom w ich wieku telefon z Internetem, choć oni nawet komputera uruchomić nie potrafią, bo dla nich to czarna magia! A jak coś potrzebują z Internetu, to po prostu proszą nas o to. Ja tam bardzo się cieszę, że moja mama nie chcę się nauczyć obsługi komputera, bo pamiętam jak uczyłam ją pisania smsów i to mi wystarczyło. Tłumaczenie milion razy tego samego, milion pytań, co, jak, dlaczego... Mówienie "ok, już teraz wiem", a za 5 min. "a gdzie to się robiło?". Ale w końcu opanowała to, nawet mówiła, że lubi pisać wiadomości, bo coraz szybciej jej to idzie. Ale na wiadomościach i kontaktach się cała przygoda z telefonem skończyła. A teraz jakbym miała pokazywać co i jak z komputerem.... Co to to nie! :))

Moi rodzice wychodzą z założenia, że telefon jest tylko do dzwonienia i smsesowania. Bo telefonu stacjonarnego się już teraz nie opłaca, a z komórki zadzwonisz gdziekolwiek jesteś. Do tego oboje jakieś darmowe minuty mają, to też dla nich wielki plus, bo dostają tego tyle, że nawet ich nie wykorzystują. 

Technologia idzie strasznie do przodu. Zastanawiam się jak to będzie z nią za kilkanaście lat. Czy będę do niej podchodziła tak jak teraz moi rodzice? Czy może pójdę razem z nią? Jak ona będzie wyglądała? 
Pożyjemy, zobaczymy :)

czwartek, 21 marca 2013

Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie...


Gdzie jest  ta od tygodni zapowiadana wiosna? Dziś mamy kalendarzowy pierwszy dzień, a jej ani widu, ani słychu. Sypie śnieg, leży śnieg, biało wszędzie. Jakby był luty! W lutym to zapowiadali, wtedy przynajmniej rozumiałam, zima w końcu była, ale teraz?
Gdzie to ciepełko, które meteorolodzy tak skrupulatnie zapowiadali? Pogody już nie oglądam. Do ostatniej chwili zapewniali, że tak, tak, wiosna od poniedziałku przyjdzie, ciepło będzie, tylko się cieszyć i wychodzić rodzinami na spacerki... A tu w niedziele nagła zmiana zdania. Bo jednak wiosny jeszcze nie będzie, śnieg ludzie powraca! I wierz tu takim...
No kurde, mi to się ciepełko już marzy, schowanie tych wszystkich ciepłych ubrań do szafy, grill, a tu się okaże że na Święta będziemy brodzić w śniegu... Jak tak dalej pójdzie, to w lany poniedziałek przyjdzie nam rzucać się śnieżkami. A ja jestem ciepłolubna i tej zimy mam już po dziurki w nosie!
A kysz zimo niedobra!

środa, 20 marca 2013

Czy chce Pani porozmawiać o Jezusie?


Zostałam dzisiaj zaproszona na spotkanie. Jehowi zapukali do mych drzwi. Odmówiłam grzecznie i powiedziałam żeby odznaczyli sobie gdzieś, że do nas nie warto przychodzić, bo tylko czas marnują. Swój i mój. Kobiety pokiwały ze zrozumieniem, zobaczymy za jakiś czas, czy dotarło.

Kiedyś na przeciwko nas wprowadzili się Jehowi. I powiedzieć o nich złego słowa nie mogę. Bardzo sympatyczni ludzie. Porozmawiać normalnie można, zawsze mili i uśmiechnięci, pomocą też zawsze służyli. Nie zapraszali nas nigdy na swoje spotkania, o Bogu rozmawiać też nie chcieli. Dla nas sielanka. Może tam, gdzie mieszkają mają zakaz "promowania" siebie? Bo ja wiem? Chociaż w sumie Świadków zawsze uśmiechniętych widziałam. Dopiero teściowa miała niesympatyczną sytuację z jednym z nich.
Któregoś dnia zapukali do jej drzwi i na wyraźne: "Nie jestem zainteresowana" i próbą zamknięcia drzwi, noga Jehowego dziwnym trafem wylądowała między drzwiami, blokując je. Teściowa sama w domu, co zrobi? Na szczęście ma Nowofunlanda, którym postraszyła nachalnego pana. Poszedł, lecz nie dawał za wygrana. Po jakimś czasie wrócił, lecz tym razem był Patryk i dosadnie dał mu do zrozumienia co się stanie, jeśli jeszcze raz zobaczy go na oczy. Zrozumiał, więcej nie przyszedł.

Ja jestem tolerancyjna, potrafię zrozumieć naprawdę wiele. Ale nie wyobrażam sobie narzucania komuś swojej wiary. Każdy powinien mieć możliwość wyboru. Teoretycznie każdy ma wolność sumienia i wyznania.
Ponoć nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu...


A z milszych rzeczy to idę zabierać się za obiadek. Robię dzisiaj kopytka z sosikiem pieczarkowym. Dawno nie było, Patryk się ucieszy, bo bardzo lubi. W międzyczasie odświeżę swoje srebro, bo biedactwo poczerniało...

wtorek, 19 marca 2013

kulinarnie


Od poniedziałku miało być ciepło... A za oknem co mamy? Deszcz, śnieg, pluchę, silny wiatry... Aż się nosa z domu nie chce wystawiać. Dlatego żeby się nie nudzić i żeby czas szybciej leciał zrobiłam dzisiaj faworki i różyczki, z tego samego ciasta. Faworki wyszły pyszne, kruche, pulchne, puszyste, ale różyczki jednak miały za cienkie ciasto. Następnym razem zostawię połowę grubszą ;)

Patryk się ucieszy, bo chodziły za nim racuszki z jabłkami i faworki, lecz jednak racuchy wygrały. To dzisiaj na deser będzie miał faworki, marudzić nie będzie :)
A na obiadek pomidorowa i sos słodko-kwaśny z makaronem. Idę zabierać się za sos.
                                    Różyczki z dżemem

poniedziałek, 18 marca 2013

bezstresowe wychowanie




Istnieje coś takiego? Nie. Z dzieckiem trzeba znaleźć wspólny język, umieć się dogadać. Bezstresowe wychowanie tego nas nie nauczy. To jest takie pójście na łatwiznę. Dziecko - hulaj dusza, ja je wychowuje bezstresowo. Tak jest niestety postrzegany ten "typ wychowania". Ale on nie isnieje.
Moi rodzice zawsze mi i mojemu rodzeństwu tłumaczyli. Mówili, rozmawiali, tłukli do głowy. Jak zasłużyliśmy - to dostawaliśmy klapsa plus oczywiście wyjaśnienie dlaczego, za co.

A teraz? Jak to wygląda?
Z Patrykiem wyjechaliśmy do Niemiec. Ulokowaliśmy się u pewnej rodziny, która miała czwórkę dzieci, lecz czwarte miało dopiero 2 tygodnie.  Pozostała trójka miała od 2 - 6 lat. Myślimy, że lepiej nam się trafić nie mogło, dzieci to my bardzo lubimy, dzieci nas, ja zajęcie też będę miała, bo się nimi zajmować będę, ugotuję, posprzątam w domu, bo wiadomo, że przy 2 tygodniowym maleństwie zajęć nie brakuje, to odciążę trochę rodziców i każdy będzie zadowolony. O jak się pomyliłam!

Na pierwszy rzut oka dzieciaki fajne, samodzielne na tyle na ile muszą. Czyli do toalety pójdę sam, pobawię się sam, zjem sam... i tyle. Jak to? Przecież dziecko w wieku 6-ciu lat powinno wiedzieć, że po zabawie to posprzątać by wypadało. Że używanie trzech magicznych słów bardzo się w życiu przydaje. A gdzie tam! One są wychowywane i tu uwaga "na wolności". Do tego wszystko u nich jest ekologiczne. Oni są "wegetarianami", mięso jednak jedzą, ale bardzo rzadko, a jeśli już to swoją kurkę ubiją(szkoda tylko, że ta kura była stara, twarda i więcej w niej żył niż mięsa), bądź kupią mięso od "szczęśliwej farmy", i zapłacą za nie 5x więcej niż za to samo, tylko ze sklepu, bo tamta krówka była szczęśliwa. Ale ich wybór. Przez oboje rodziców to było praktykowane, lecz matka próbowała dzieci uczyć choć trochę grzeczności. Ale nie wychodziło, bo Eckart - ojciec dzieci i tak robił na przekór. Bo jak ma to wychodzić, skoro w momencie, gdy siedzimy przy stole (obiady zawsze jedliśmy razem) i Agata, lat pięć, wpada w histerię, bo "ona czegoś tam nie chce, i jednak zaraz chce", ryk jest niesamowity, własnych myśli nie można usłyszeć przez płuca małej, matka wynosi Agatę z pokoju i mówi jej, że wróci i dokończy obiad jak się uspokoi, to ojciec zaraz biegnie po nią, przynosi ją  z powrotem taką zaryczaną, przytula i mówi jaka to ona grzeczna i dobra nie jest... I tak cały obiad.

Po drugie. Jest odwrotna sytuacja, to do nas przyjeżdżają goście, my mamy dzieci. Co robimy? Mówimy dzieciom, że ta Pani i ten Pan (oczywiście nikt nie zwracał się do nas na "per Pan, per Pani", ale to jest kolejna kwestia, że to jak dzieci mają się do nas zwracać zależy tylko od nas) są naszymi gośćmi i muszą ich szanować. Jeśli goście mówią nie, to oznacza NIE i mają się do tego dostosować. Chcielibyśmy żeby tak było...

Pojechaliśmy raz po mleko na jakąś farmę. Wzięłam najstarszą na kolana, bo inaczej byśmy się nie zmieścili. Po dotarciu na miejsce my mieliśmy na głowie dzieci, a Eckart poszedł po mleko. To stoimy, czekamy, jakoś czas organizujemy, ale niepotrzebnie, bo Agata właśnie znalazła idealną zabawę. Bicie nas. I to nie tak - a tu pacnie lekko w noge, tu w rękę, bo gdzie, 5-cio letnie dziecko to nam przecież do pępków sięgało. A tu znowu niespodzianka, bo ona  to doskonale wiedziała gdzie i jak uderzać żeby zabolało. I radochy przy tym miała co nie miara.
A my? No co mamy zrobić, uspokajamy, chwytamy ją za ręce, ale to nie pomaga... Szukamy wzrokiem ojca - jest! Stoi od nas jakieś 200m, widzi i słyszy wszystko, ale on nic nie zrobi! Najstarsza Radmila poszła nawet powiedzieć ojcu żeby coś z Agatą zrobił. Niestety złudna nadzieja. Po chwili Eckart zadowolony podchodzi, bierze Agate na ręce i oznajmia, że wracamy do domu. My w małym szoku jesteśmy, więc nie dyskutujemy (jeszcze) o tym. Wsiadamy do auta, ja znów Radmile na kolana biorę, a tu Agata się odzywa, że ona teraz w drogę powrotną u mnie chce.
Ojciec podchodzi do mnie z małą na rękach i pyta się czy wezmę jego córkę na kolana. Mówię: oczywiście, że nie, bo smarkula tak i tak się zachowywała i nie zasłużyła. Na co mała w płacz, ryk. No, ale co mieli zrobić, nie wpakują mi jej siłą na kolana. To ojciec wpadł na genialny pomysł, że Patryk poprowadzi, a on z małą usiądzie w bagażniku (to taki busik był), bo ona sobie tego życzy.
Patryk mówi, że nie. Eckart, widać zły uspokaja Agate i sam wsiada za kółko. Podróż mija w miare spokojnie.
Jak dojechaliśmy to był już czas kolacji, więc my do siebie (mieszaliśmy obok w domku letniskowym) po coś tam jeszcze. Siedzieliśmy na werandzie, gdy przybiegła Agata i powtórke z rozrywki nam urządziła. To Patryk ją pod pachy i wynosi przed nasz domek i mówi, ze to jest nasza część, a to jej. Mała w ryk, zaczyna nas wyzywać. Przychodzi ojciec, bierze ją na ręce i przytula. My mówimy jak jego córka się zachowuje i żeby coś z tym zrobił. Na co słyszymy: "Jak nas bije i płacze to mamy ją wziąć na ręce, pogłaskać po główce, przytulić i powiedzieć, że wszystko jest dobrze". A najlepiej uklęknąć i nastawić mordę do bicia. Ręce opadły wraz ze szczęką.


Jak też już wspominałam dzieci nie umiały mówić "proszę, dziękuję, przepraszam". Komuś przy obiedzie chciało się pić, to  Eckart zawsze przynosił na komendę: "Daj picie", "Przynieś picie", "Nie to! Tamto! (płacz)", itd... Dzieci niczego nie były nauczone, przez co w domu ciągle panował bajzel na kółkach. Ja sprzątałam, ale zaraz ktoś coś zjadł, nie odstawił talerza, przyniósł warzywa z ogródka które są całe w ziemi i pach - na dopiero co wysprzątany przeze mnie blat.  Do gotowania też nie mogę używać swoich, zakupionych na miejscu przypraw, bo Maggi zła, bo tam są konserwanty, bo w Vegecie jest taki, a taki składnik. Używałam tylko soli i pieprzu, a potem tylko soli, bo pieprz się skończył i długo zapominali kupić.
Jak raz kupiliśmy mięso, to tylko my jedliśmy, bo to było takie od "nieszczęśliwego zwierzaczka", więc wtedy jeszcze cały czas żyliśmy na warzywach. A Patryk, z racji tego, że na budowie pracował wtedy, to siły mieć musiał, więc i mięso w jego diecie musi być(zresztą po drugie to my mięso od zawsze i na zawsze...). Ale niestety codziennie żywiliśmy się marchewką, dynią, pomidorkiem, w końcu gośćmi jesteśmy. Po tygodniu widzę, że mąż mi tak mizernieje, chory do tego, iskiereczka się zapaliła.
Zrobiłam spaghetti, to my z Patrykiem po porcji zjedliśmy, a Radmila (pozwolili jej odrobinkę spróbować, bo nalegała) sama zjadła pół garnka, z garnka, wraz z funkcją wylizania...

W końcu wyszło tak, że wszystko gotowałam na własną rekę, tak jak chce, bo ciągle im coś przeszkadzało. Mi zresztą też. Patryk wstawał o 5tej do pracy, ja wstawałam z nim, robiłam mu wyprawkę, żegnałam i szłam dalej spać. Oni zawsze jedli śniadanie o ósmej. Ja wstawałam o 9tej, o 9:30 byłam już na śniadaniu. I co zastawałam? Na stole brudne talerze po wszystkich, resztki jedzenia, kuchnia uwalona wszystkim. I tak dzień w dzień, bo ja oczywiście posprzątam. Musiałam, bo zaraz obiad trzeba dzieciakom robić, a gdzie w takim syfie za cokolwiek się zabierać...
Miarka się w końcu przebrała po kilkunastu takich sytuacjach. Powiedziałam nie, dosyć. Radmila jest na tyle duża, że talerz do zmywarki wsadzić może, Agata zresztą też. Ja sprzątaczką nie jestem, cały dzień w kuchni siedzieć nie zamierzam, nie będe za każdym latała ze ścierką i po nich sprzątała, albo gotowe pod nos podawała. Szanować muszą mnie jak i moją pracę.
Złożyło się tak, że gotowałam w kuchni letniej, na dworze to i miło, cieplutko. Mięso, wszystko co tylko chciałam. Jednak najgorszy jednak były i tak dzieciaki, które latały wszędzie i jak one na obiad zjadły warzywka, to po dwóch godzinach znowu głodne, a my na talerzu mięso, ziemniaczki i inne dania, których one nie mogą. Dać chcesz, lecz nie możesz. Po cichu też nie, bo powiedzą (psiknęłam raz dziewczynki moimi perfumami, to od mamy dostały zakaz, bo to złe...), więc pozostaje udawać głuchego, bo mimo wszystko jedzenia się nie odmawia.
Przykre.


sobota, 16 marca 2013

sztuka układania



Przyjechała dzisiaj do nas w odwiedziny moja siostra z mężem i dziećmi. Ma chłopaka w wieku lat ośmiu i córkę, która liczy cztery wiosenki. Dawid oczywiście pierwsze co to z tatą poszedł okupować konsole i jakby ich nie było :)

Maja oczywiście do mnie i do męża, a że przytargała ze sobą puzzle od Mikołaja w księżniczki Disneya to się nie nudziliśmy. Ba, jakie utrapienie mieliśmy z tymi puzzlami! Na pudełku przedział wiekowy to +5, to my phi - w 10 minut to ułożymy.

A tu siostra w śmiech, i mówi, że ona chętnie to nasze 10 minut zobaczy, bo ona to 2 godziny to dziadostwo układała. Po tych słowach zwątpiłam w siebie i zaczęłam sie zastanawiać, czyżby producenci kłamali? Nie no, ja osobiście dawno puzzli nie układałam, a idąc do sklepu, aby sie w takowe zaopatrzyć na pewno nie wybrałabym motywu księżniczek... Więc chyba z tym wiekiem jest okej.

No nic, zaczynamy układanie. Jest nas czwórka. Ja, mąż, moja siostra i Mała. Majka to obcykana w tych puzzlach jak bum cyk cyk, więc nam skrupulatnie pomaga. Siostra po tych dwóch godzinach spędzonych nad puzzlami też coś tam wie, ale my.... No mąż to się jeszcze podśmiechuje z tych siostrowych dwóch godzin, ale do czasu aż sam nie zabiera sie za układanie sukienek. Bo najpierw to oczywiście najłatwiejsze motywy wybrał, czyli twarz i włosy. Ale teraz już nie jest tak łatwo...

Ja się cieszę jak dziecko, że udało mi się dwa kawałki (które dla mnie były identyczne, w sumie jak 90% reszty) ze sobą połączyć, bo pola do popisu to nie mam, ponieważ jak już mówiłam twarz i włosy zostały ułożone... Ale dzielnie układamy dalej... Patryk przestał się naśmiewać z mojej siostry i dzielnie brnie przez te kawałki różu, kwiatów, kropek, refleksów, pofałdowań sukien... Przecież musimy wyjść z twarzą, bo to w końcu puzzle dla dzieci, do tego w przedziale +5, oczywiste jest to, że nie możemy polec...

A gdzie tam! Zastanawiamy sie czy na pewno wszystko jest dobrze połączone. Patrzymy, no jest, musi, do tego ja pamiętam ze swojego dzieciństwa puzzle, które były kwadratowe, bądź prostokątne, a te są okrągłe i do tego pofalowane na bokach! Po cichu dziękuje Bogu, że to było tylko 180 elementów, a nie 1800....

Dopiero po dobrej godzinie udało się nam (przypominam, że byliśmy we czwórkę) ułożyć całość. Jednego puzzla brakowało, ale to nic, bo tak jakoś lekko na duchu mi się nagle zrobiło, że jednak podołaliśmy wyzwaniu!
Zobaczymy co Majka nam następnym razem przywiezie.

ponad godzina układania, a sprzątnięcie do pudełka zajęło mi 10sec...

Rimmel Wake Me Up - test


Opis producenta:
Pierwszy podkład Rimmel, który pobudza cerę i sprawia, że promienieje blaskiem. Nadaje nieskazitelny wygląd. Działa natychmiast przeciw oznakom zmęczenia. Zawiera peptydy i nawilżający Kompleks Witaminowy.
Dostępne odcienie:
100- IVORY
103-TRUE IVORY
200- SOFT BEIGE
203- TRUE BEIGE
3O0- SAND
400-NATURAL BEIGE.


Moja opinia:
Moja skóra na twarzy jest bardzo wybredna. Nie może się zdecydować, czy woli być sucha, czy tłusta. Raz zaskoczy mnie strasznymi skórkami na i wokół mojego nosa, a jeszcze innym razem wcale nie chce się przestać błyszczeć (szczególnie w te ciepłe dni...), dlatego znalezienie podkładu, który nie będzie podkreślał skórek, a do tego będzie moją buźkę matowił jest bardzo ciężkie. Póki co Rimmel Wake me up wspominam najlepiej.

Co do marki jestem troche uprzedzona, ale po wielu pochlebnych opiniach internautek jak i mojej siostry, zdecydowałam się na niego. A właściwie dostałam go w prezencie od męża (oczywiście z uprzednia konsultacją) :) i uważam ten podkład za dobry.

Pierwsze co mi się rzuca w oczy to ładne opakowanie, które wydaje się być tak jakby zmniejszone poprzez wklęśnięcie, które mi osobiście przypomina kobiecą figurę:) Ale nic bardziej mylnego! Podkład jest bardzo wydajny, do tego atomizerek się nie zacina, nie zasycha,  pozwala na wyciśnięcie pożądanej ilości podkładu, co jest wielkim atutem!

Gama kolorystyczna jest dosyć spora, więc myślę, że każda znajdzie swój kolor. Ja do swojej cery wybrałam nr 203 True Beige, choć moja siostra używa nr 103 True Ivory i ten odcień również mi pasuje.
Konsystencja naszego produktu nie jest ani za gęsta, ani za rzadka, kryje niedoskonałości, choć z większymi sobie już nie radzi,  dobrze się rozprowadza, nie tworzy efektu maski, nie podkreśla skórek, nie wysusza(na co jestem bardzo uczulona).

Jednak jego wielkim minusem jest to o czym już pisałam wcześniej. Jeśli matuje, to tylko po nałożeniu - tak do 40-stu minut. Niestety po tym czasie podkład się ściera i na nowo trzeba nosek przypudrować.
Wake me up dodatkowo ma rozjaśniać naszą twarz, poprzez drobinki, które fakt - są, lecz rozjaśnienia to ja się nie dopatrzyłam na swojej buzi. Ostatnim minusem tego kosmetyku jest niestety cena - 39zł to zdecydowanie za dużo jak za ten podkład. Jak się trafi na promocję, to można go kupić po okazyjnej cenie, jednak teraz już po przetestowaniu tego produktu wiem, że nie zapłaciłabym tyle za niego i na pewno czekałabym na promocję.

Podsumowując, Rimmel Wake me up dostaje ode mnie ocenę 6/10. Polecić go mogę osobom, które nie mają dużo czasu na wykonywanie makijażu. Mimo kilku minusów przy tym podkładzie szybko, bez plam, można sprawić, że twarz będzie wyglądała ładnie i gładko :)





piątek, 15 marca 2013

"winny zbrodni uczuć"



Equilibrium 

Film przedstawia obraz po trzeciej wojnie światowej. Mamy Libirię, miasto prowadzone przez wszechobecnego Ojca, który poprzez skutki wojny narzuca społeczeństwu przyjmowanie środka pod nazwą prozium. Małą kapsułkę o danej porze trzeba zaaplikować sobie przy pomocy specjalnego pistoletu, aby wyzbyć się uczuć. Ci którzy nie usypiają swoich uczuć, muszą być zlikwidowani. Do tych celów przeznaczeni są Klerycy. Grupa najlepiej wyszkolonych łowców, którzy nie tylko myślą za Ciebie, ale i czasem można pomyśleć, że poprzez "wyłączenie uczuć" potrafią przewidzieć każdy ruch osoby czującej. Nosa do znajdowania ukrytych dzieł sztuki, czy zakazanych pokoi mają lepszy niż dzisiejsze psy policyjne...

Pewnego razu nasz główny bohater Preston nie przyjmuje swojej dawki leku, przez co jego światopogląd zmienia się diametralnie. Na co dzień Preston był najlepszy w swoim fachu, prawie jak chodząca maszyna. A jak walczył! Kiczowaty to był obraz, bardzo raniący oczy, czasami miało się wrażenie, że nasz bohater powinien się mierzyć co najmniej z osobistością taką jak Rambo, a nie z jakimiś tam rebeliantami. Jednak po niedługim czasie od odstawienia leku, Preston sam przyłącza się do grupy oporu, skrupulatnie ukrywając swoje drugie ja przed "kolegami" z pracy, a zwłaszcza przed swoim nowym partnerem.

Zastrzeżenia mam jeszcze co do jego czarnoskórego partnera. Bale zdecydowanie wie jak pokazać tzw. "Poker face", ale sam Brandt pozostawia wiele do życzenia. Teoretycznie przyjmuje regularnie dawki leku, lecz to on i jego zachowania są bardziej ludzkie i uczuciowe niż Prestona w momencie odstawienia prozium.

Obraz sam w sobie dobry, pomysł na film świetny, jednak ode mnie dostaje 6-/10 poprzez bardzo kiepskie sceny walki, które można skojarzyć z Matrix'em, zakończenie filmu, które jest na prawdę słabe, oraz postać Taye Digginsa (Kleryk Brandt), który w swoją role włożył bardzo dużo uczuć, co w tym wypadku niestety nie było na miejscu.
Szkoda mi jeszcze Sean'a Bean'a, którego co raz częściej zapamiętuje z filmów/seriali, w których zagrał 15 min. i umarł. A szkoda.



A co do dzisiaj, to dzień miną szybko i ciężko. Niespodzianką było spotkanie dawno niewidzianej znajomej z byłej pracy, z którą udało mi się zamienić kilka słów.
Z mężem wróciliśmy dość późno do domu, więc na obiad, a właściwie obiadokolacje zrobiłam spaghetti, które za każdym razem na nowo podbija serduszko lubego:)
Naszemu psu też się dzisiaj trafił jak ślepej kurze ziarno kawał jakiejś swojskiej kiełbachy. Zajadała się nią jak ten pies z reklamy Pedigree, co mu się tak uszy trzęsły. Tamtemu uszy, a nasza tak się cała gibała z radochy. Już teraz przynajmniej wiem za co by mnie Mała Czarna oddała... Kawałek kiełbasy wystarczy, aby zamiast ze mną, ze swoją panią, która dba o nią i ją karmi, bawi się, zapewnia ciepły daszek nad tym nie do końca mądrym łebkiem i daje pod tyłkiem ciepłe posłanko coby na zimnych panelach spać nie musiała, to jednak woli iść w zupełnie przeciwnym kierunku, czyli tam gdzie ten Pan z Kiełbasami poszedł. A ja? Jak dasz dwie kiełbasy to się zastanowię :)